Andrzej Sulikowski-Zaklinanie

Głos nieusłyszany

Czytamy wiersze Grażyny Wojcieszko z pewną nieufnością, ponieważ stare polskie „zaklinanie” — od wieków stanowiące magiczny składnik poezji ludowej — z upływem stuleci, od romantyzmu do współczesności, utraciło swe pierwotne, mityczne poniekąd znaczenie. Zostało najpierw użyte przez Mickiewicza w Dziadach części II, potem przez innych twórców tamtej epoki, a w okresie Młodej Polski, czyli na przełomie XIX i XX stulecia było już nadużywane jako czynność konwencjonalna, nie budząca ani grozy, ani nawet większego zainteresowania czytelnika. „Zaklinanie” utraciło swój najdawniejszy, sakralny i proszalny sens, stało się poetycko zużytym, wytartym liczmanem. Ot, zabawka poezji modernistycznej odpowiednia do lektury zbiorowej w secesyjnym salonie.

Tylko fenomenalny talent Bolesława Leśmiana sprawił, że w świecie poetyckim tego twórcy czynność wymieniona odzyskała na krótko swą tajemniczość i poetycką skuteczność. Stało się to za sprawą niebywałej wyobraźni tego pisarza oraz dzięki zastosowaniu polszczyzny nowego typu, jakby przeniesionej z poziomu sensów dotąd znanych w sferę nowej semantyki „leśmianowskiej”, przekształcającej język polski w mowę świeżą, baśniową poniekąd, a zarazem poruszającą znaczenia nieprzeczuwalne nawet przez dobrze wykształconych i wrażliwych odbiorców.

Grażyna Wojcieszko pisze swe teksty w całkiem współczesnym otoczeniu cywilizacyjnym, nastawionym na gospodarkę, produkcję, kupno-sprzedaż. Poetka, jakby nawiązując do programu Tadeusza Różewicza, używa języka najprostszego, wziętego wprost z ulicy, z prasy, z mowy codziennej Polaków. Znajduje dla siebie charakterystyczny punkt obserwacyjny: umieszcza centrum swej wyobraźni na ogół w kulturze wiejskiej, rolniczej. Interesuje się przyrodą, losem drzew i drobniejszych roślin, a także zwierząt coraz bardziej przez człowieka wykorzystywanych, urzeczowionych, a w końcu całkiem uprzedmiotowionych.

Jest to liryka jakby dwubiegunowa. Z jednej strony mamy wiersze osobiste, refleksje wypowiadane na raty, w kolejnych odcinkach (wariantach) coraz bardziej poszerzane i uszczegółowione. Z drugiej pojawiają się strzępy słów zapisane na karteluszkach, skrawkach papieru. Język ograniczony do kilku rzeczowników oraz jednego tylko czasownika, przede wszystkim „sprzedam”. Są to strony zapisane skąpo przez kogoś, kto śledzi ogłoszenia handlowe w prasie albo robi sobie notatki z internetu, w celu przede wszystkim biznesowym. Np.: „SPRZEDAM / agregat ścierniskowy / agregat prądotwórczy”. Tylko tyle słów na dużej, białej poza tym i pustej stronie.

Oczywiście, czytelnik — mający w pamięci lingwistyczne żarty Mirona Białoszewskiego czy Wisławy Szymborskiej — prędko zauważa, że autorka Zaklinania tworzy nieprzypadkowe, przemyślane ciągi słów z języka potocznego i konkretnego, aby wskazać na dziwne luki w naszej wiedzy o świecie i na równie dziwny nasz stosunek do świata przyrody. O ile słyszeliśmy niemal wszyscy o „agregacie prądotwórczym”, stosowanym wszędzie tam, gdzie brak linii energetycznych, o tyle „agregat ścierniskowy” staje się dla nas zagadką, przynajmniej na chwilę. Zwykle wyjaśnienia rebusów poetyckich z Zaklinania znajdziemy wyszukiwarce internetowej, wpisując do Googli poszukiwany termin z preparowanych poetycko ogłoszeń.

Weźmy anons ze strony 62. Widzimy tutaj na stronie tomu poetyckiego skrawek papieru, reprodukowany tak, jakby został oddarty z ogłoszenia naklejonego na słupie czy drzewie. Mamy tu zaledwie drobiny semantyczne przeważnie rozpoznawalne na tle języka potocznego:

SPRZEDAM
przyczepa campingowa
przyczepa do ciągnika
przyczepa gastronomiczna
przyczepa samozbierająca

W tego rodzaju wyliczeniu urządzeń technicznych ważne są szczególnie przymiotniki. Wskazują one przede wszystkim na różnorodność narzędzi czy konstrukcji stosowanych w rolnictwie lub usługach. Świat techniki, zdaje się mówić poetka, rozwija się szybko i nieustannie, coraz szczelniej wypełniając horyzont człowieka. Dlatego nie nadążamy za współczesnym słowotwórstwem technicznym czy naukowym. Powstają maszyny o przeznaczeniu dla nas niejasnym, jak wymieniona na końcu „przyczepa samozbierająca”. Zaskakuje nas i niepokoi nieustanny pęd ludzkości, przede wszystkim obywateli USA oraz Europejczyków, do wynalazków może nawet praktycznych, lecz naruszających stabilność przyrody.

Przechodzimy w tym miejscu do bardziej rozbudowanych wierszy, budowanych przez autorkę po kawałku, w niewielkich stosunkowo sekwencjach coraz to poszerzanych i zmienianych. Ten sposób tworzenia wierszy „na raty” kojarzy się z techniką filmową, gdzie reżyser-poeta doskonali w kilku wariantach jedno i to samo ujęcie — trochę zmieniane, trochę wzbogacane, nie zawsze też spuentowane. Metoda taka, stosowana całym tomie Zaklinania, staje się dla odbiorcy po pewnym czasie nieco nużąca, może nawet manieryczna. Chyba że ktoś lubi poznawać w taki właśnie sposób warsztat poetycki autorki oraz śledzić pracę wyobraźni twórczej na małych, stopniowo dawkowanych próbkach.

Rezultaty bywają różne. Czytelnik tradycjonalista traktuje wiersz Niby jako poetycką relację z pewnego wydarzenia w podmiejskim parku, na bliżej nieokreślonej polanie. Pojawia się motyw topograficznie znaczący, gazeta „Paris Match”, poniekąd wskazująca na Francję lub Belgię. Ma tutaj dojść do egzekucji młodzieńca uznanego przez tłum za zdrajcę. Nie wiemy, na jakiej podstawie… Możliwe, że będzie to samosąd motłochu w duchu rewolucji społecznej. Daremnie pociesza poetka płaczącego winowajcę: „nie płacz krzyczę nie wiesz że u nas nie ma kary śmierci” (s. 9). Albo trochę dalej, w następnej sekwencji: „u nas nie zabijają tutaj jest europa rozumiesz europa” (s. 11). W ostatnim fragmencie pojawia się jeszcze bęben, towarzyszący dawniej egzekucjom publicznym.

Głos poetki, jej pociecha dla skazańca i protest są daremne. Powtarza się refren: „nikt mnie nie słyszy”. Tłum czeka na krwawy moment odwetu na domniemanym zdrajcy. Tylko lwy w klatce, jakby przywiezione cyrkowym wozem, uwalniają się z niewoli i niszczą drewniany szafot, wzniesiony właśnie przez szalejącą „hordę”. Wiersz się kończy w tym miejscu, co będzie dalej, nie wiadomo.

Już w tym jednym utworze — jak w preparacie filozoficznym — zarysowują się idee ważne w twórczości Grażyny Wojcieszki. Głos poety w naszej utylitarnej i bezwzględnej cywilizacji ma znaczenie znikome, lecz okazuje się przecież koniecznym protestem przeciw lekceważeniu osoby, jednostki żywej i niepowtarzalnej. Uwaga pisarki skupia się na świecie zwierząt, które, podobnie jak człowiek, są również osobnikami w przyrodzie jednokrotnymi. Przegrywają one jednak z technologiczną, bezwzględną cywilizacją.

O losach wędrownika żubra traktuje wiersz Wiking, wykorzystujący — jak wolno przypuszczać — mini reportaż telewizyjny albo tylko krótką migawkę z serwisu wiadomości telewizyjnych. Potężne zwierzę stanowi dla dziennikarzy rodzaj atrakcyjnego newsa, przyciąga też fotoreporterów jako temat do zdjęć. Wykorzystane w ten sposób, rychło też zapomniane, pozostaje dla naszej cywilizacji zagadką i wyrzutem sumienia. Wiadomo przecież, że kurczą się siedliska największych zwierząt. Żubry polskie mogą czuć się bezpiecznie tylko w rezerwatach. Wędrując przez puszcze, przecinać muszą śmiertelnie niebezpieczne drogi. Nierzadko kończy się to katastrofą zwierzęcia i kierowcy. Dla niedźwiedzi pozostał jedynie matecznik bieszczadzki, bo już Tatry stają się obszarem zadeptanym przez ludzi, gdzie turyści potrafią uśmiercić dla zabawy niegroźnego, paroletniego niedźwiadka.

Zaklinanie to książka gorzka i chyba pesymistyczna. Okazuje się, że zachłanna eksploatacja lasów, łąk i sieci wodnej prowadzi do wymierania gatunków, a wkrótce potem — także człowieka. Przestaje istnieć równowaga biologiczna w miastach, w ich otoczeniu, a nawet na przestrzeniach wiejskich, dotąd nienaruszonych. Przy każdym ochłodzeniu umierają w Krakowie czy Katowicach dziesiątki osób zaduszonych przez smog, czyli po prostu zatrute powietrze.

Na cywilizacyjnej tablicy ogłoszeń, zamieszczonej w Zaklinaniu,  pojawia się ciąg wyrazów związanych z gospodarką drewnem. Do obrotu wprowadzane są produkty i maszyny. Oto najkrótszy wykaz słów ułożony przez poetkę, s. 40:

SPRZEDAM
tarcica sucha
telefon dotykowy
talerzówka
tapczan
telewizor
tokarka
traktor
trociny

Tego rodzaju suchy indeks przypomina czytelnikowi, że technologia zastosowana do żywej tkanki lasu czy puszczy staje się z wolna przerabianiem pozyskanego surowca drzewnego na produkty potrzebne cywilizacji. Rozwija się przemysł meblarski, budownictwo. Rosną przy tartakach góry trocin. Pojawiają się ciężkie pojazdy do zrywki drewna. Znika jednak bezpowrotnie różnorodność życia. Jak słusznie zauważał Vaclav Havel, potężne ciągniki, stosowane w europejskich lasach, rujnują leśne drogi, siedliska zwierząt, dolne piętro roślinności. Ta sama technologia unicestwia obecnie dżunglę amazońską, środkowoafrykańską, wschodnioazjatycką.

W swych wyraźnie ekologicznych wierszach autorka przypomina los najmniejszych, odwiecznych mieszkańców. Na skutek przemysłowej eksploatacji lasów pojawiają się w przyrodzie i krajobrazie wiejskim nieodwracalne straty. Giną gatunki zwierząt unicestwione przez człowieka. W utworze pod niepięknym tytułem Syf wymienia się faktycznie istniejące gatunki: „mrówka smętnica” (s. 41), „mrówka złodziejka” (s. 43). Ze statystyk biologicznych wiadomo, że większość polskich owadów należałoby wpisać do rejestru alarmowego, czyli, do tzw. czerwonej księgi gatunków zagrożonych. Liczebność mrówek spada podobnie niepokojąco, jak liczebność pszczół. Motyle znikają z otoczenia człowieka, większość tych pięknych owadów poznajemy dzisiaj już tylko z podręcznika, filmów przyrodniczych lub internetu.

Czytając Zaklinanie uświadamiamy sobie z wolna, że tym razem nie chodzi już o poetycką czynność obrzędową. O słowa zdolne przemieniać rzeczywistość lub chociaż tylko cudze, niewłaściwie postępowanie. Raczej o uświadomienie odbiorcy, że proces biologicznej samozagłady trwa nieustannie, z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc — w skali całych już kontynentów. Ludzkość nie kontroluje swej zabójczej dla świata gospodarki w istocie niezrównoważonej, pustoszącej wielkie połacie lądu.

Kilka ostatnich wierszy to liryki w formie listów do przyjaciela, ukrytego pod imieniem Jurek. Pojawia się tutaj możliwość wyznania, bliskość uczuciowa. Ale temat poetyckiej epistolografii pozostaje ten sam, co wcześniej: los zwierząt wykorzystywanych, więzionych albo mordowanych w dobrze zorganizowanych, nowoczesnych ubojniach. W pamięci naszej pozostaje tytuł i treść wiersza: Może wołają o pomoc.

Wołają na pewno, po swojemu, nikt tego jednak nie słyszy i słyszeć nie chce. Wydaje się, że wiersz Dzień chandry, przedstawiający śledzia wyrzuconego na piasek i tam konającego, dotyczy całego świata przyrody, niszczonego przez nasz gatunek na wszystkich kontynentach. Co pewien czas telewizja, przede wszystkim amerykańska lub angielska, przypomina nam o ptakach, owadach i ssakach, które zniknęły ze swych odwiecznych siedlisk na skutek pazerności cywilizatorów. Dość przypomnieć tu znakomite, powstałe dzięki BBC, filmy Davida Attenborough, światowej sławy dziennikarza przyrodoznawcy, który niedawno obchodził jubileusz swego 90-lecia. Za młodu bywał w enklawach tropikalnych, filmując wówczas biotopy prawie nienaruszone przez białych kolonizatorów. Te same miejsca odwiedza dziś starzec, biolog i znakomity popularyzator, rejestrując z obawą i smutkiem spustoszenia zaistniałe w ostatnim stuleciu głównie z winy populacji najbardziej uprzemysłowionej.

Zatrzymajmy się na koniec przy wierszu cokolwiek historiozoficznym Teatr w Londynie, zamykającym — w czterech sekwencjach — ostatni tom poetycki Grażyny Wojcieszko. Czytelnik zostaje wprowadzony do miasta symbolizującego cywilizację najwyżej rozwiniętą, typu anglo-amerykańskiego. Poetka obserwuje zachowania w czasie snobistycznej parady ludzi najbogatszych, którzy odnieśli sukces na poziomie biznesu i gospodarki globalnej. W damskich kreacjach liczą się perły, diamenty, a w dalszym tle — kapitał zgromadzony i kapitał aktywny. Nikt, poza poetką, nie chce pamiętać o biedakach Azji czy Ameryki Południowej, którzy swą nędznie opłacaną pracą przyczynili się do wzbogacenia najbogatszych korporacji (s. 69):

(…) nic nie mówią o klekoczącym
wózku ani o napędzie na bose nogi
nie komentują drewna z zadrami
nie plotkują o gałązkach brzozy

Tylko samotna obserwatorka, poniekąd utożsamiająca się ze zwykłą sosną, pierwotną mieszkanką lasu, „zimozielona z koroną z odnóżkami / rosnącymi w rozłożystych okółkach / siada w przestrzennej loży na piętrze” (s. 66). Do akcji scenicznej wprowadzeni zostają żołnierze, od razu przewidziani — scenariuszem pisanym wedle interesu najbogatszych — na rzeź w kolejnej interwencji wojskowej. Mają zabijać i będą zabijani. Na scenie dzieją się rzeczy straszne, nie dotykające jednak ani bezpiecznej i bogatej publiczności celebrytów, ani interesów finansowych. Ponieważ jest to obraz współczesny, bardzo aktualny, przypomnijmy scenę, która mogła wydarzyć się ostatnio w Syrii czy gdzieś na Bliskim Wschodzie (s. 74):

kurtyna idzie w górę i kukiełki
rzucają na siebie granatami
nożami rozrywają swoje ubranka
podcinają sobie gardła odcinają
rączki  i nóżki wypruwają flaki
publiczność pełna zachwytu
czeka końca pierwszego aktu

Widać tu wyraźnie podział społeczeństwa światowego na — stosunkowo nielicznych — posiadaczy, właścicieli i menedżerów, oraz ogromną resztę ubogiej populacji, służącej dyktatowi globalnego kapitału. Ci pierwsi, sfera bankierska, są nietykalni, jak w kastowym systemie indyjskim, ci drudzy, sfera zdominowanych, będą wykorzystani (a niektórzy nawet usunięci spośród żywych) wedle dalekosiężnych, egoistycznych planów kreślonych w gabinecie miliarderów.

Na pierwszy rzut oka cywilizacyjna diagnoza Grażyny Wojcieszko wydaje się cokolwiek lewicowa, zbudowana jakby na metodzie marksistowskiej. Zdaje się, że właśnie w tym przypadku narzędzia Marksa nadal są skuteczne i wystarczające do prawidłowego rozpoznania „choroby na śmierć”, jak rzecz nazywał Jan Józef Szczepański. Oryginalny wszakże okazuje się tutaj punkt obserwacji: w mieszczańskich czy raczej teatralnych fotelach z czerwonego pluszu siedzi skromnie zwykłe drzewo leśne, pachnące żywicą, cokolwiek chropowate. To właśnie roślina symbolizująca autorkę i jej najwłaściwszy, prywatny świat. Oczywiście, sosenka nie pasuje do teatru londyńskiego, podobnie jak David Attenborough do luksusów stołecznych Anglii.

Krótko mówiąc, ludzie najwrażliwsi — stanowiący zawsze nikły procent społeczeństwa — dostrzegają bardzo wyraźnie, do czego prowadzi niczym niepohamowana żądza władania światem, mnożenia pieniądza, używania osób i dóbr tylko dla swej korzyści. Kiedy mamy na oku cele utylitarne, pozostaje po nas krajobraz zdemolowany, ziemia jałowa (wasted land), o której niegdyś pisał Eliot. Zapewne z tamtych proroczych strof znakomitego poety wywodzi się obraz pobojowiska zarysowany przez Grażynę Wojcieszko w finale Teatru w Londynie (s. 74):

za opuszczoną kurtyną zbierają kukiełki do kubła
potem wynoszą przez pozłacany holl na śmietnik
w kulisach nowi żołnierze wyczekują w napięciu
na kolejny akt

Andrzej Sulikowski; Szczecin Głębokie, 16-24 stycznia 2017